Relacja z wyjazdu w Tatry

Dwa tygodnie temu sygnalizowałem, że byliśmy po raz kolejny w Zakopanem, które było jedynie przystankiem w wyprawie na górskie szlaki. Pobyt podobnie jak niecały rok temu trwał 3 dni jednak z powodu zatrucia pokarmowego ostatni dzień poszedł niestety na straty. Opis naszych „dokonań” podzieliłem na dwie części. Dzisiaj opiszę to co udało się zdobyć w pierwszym dniu naszego wyjazdu tj. 2 sierpnia.
Wyjechaliśmy z domu ok. 5:30. Droga do stolicy Polskich Tatr przebiegła spokojnie i niespecjalnie się dłużyła. Na miejsce kwaterunku dotarliśmy kilka minut po 9. W pierwszym dniu postanowiliśmy odwiedzić Tatry Zachodnie. Po przygotowaniu do drogi ruszyliśmy w kierunku centrum, aby złapać busa do Doliny Chochołowskiej. Na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego weszliśmy przed 11. Początkowo maszerowaliśmy wyżej wspomnianą doliną. Pierwszy postój zaliczyliśmy ok. 12:20 przy istniejącym od 1953 r. schronisku Na Polanie Chochołowskiej (1148 m. n.p.m.). Na marginesie warto dodać, że to schronisku odwiedził 23 czerwca 1983 r. papież św. Jan Paweł II.

Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w kierunku pierwszego naszego celu, którym był Grześ (1653 m. n.p.m.). Dotarliśmy na niego o 13:20. Droga wiodła początkowo lasem, a następnie wśród kosodrzewin. Nie była specjalnie wymagająca toteż można było spotkać na niej sporo turystów. Kolejny szczyt został zdobyliśmy w czterdzieści minut później tj. ok. 14. Droga do liczącego 1876 m. n.p.m. Rakonia wiodła przez dość łagodne podejścia, które częściowo pokonywaliśmy wbiegając i zbiegając. Było to zgodne z naszą „taktyką”, ponieważ chcieliśmy przejść jak najwięcej w tym dniu, a przy okazji trochę wzmocnić mięśnie. Kolejne 40 minut i następny szczyt został „odhaczony”, był to dwutysięcznik o nazwie Wołowiec (2063 m. n.p.m.). Warto zaznaczyć, że czym wyżej się wchodzi tym piękniejsze panoramy ukazują się naszym oczom. Trudno to jednak opisać słowami, a nawet zdjęcia czy nakręcone filmy oddają tylko mały fragment rzeczywistego wrażenia. Na Wołowcu zaliczyliśmy nieco dłuższy postój (ok. 20 min). Po czym ruszyliśmy w dół kamienistą ścieżką w kierunku Łopaty (1958 m. n.p.m.). Dojście do tego niezwykle łagodnego i porośniętego w całości trawą szczytu zajęła nam ok. 45 min (dotarliśmy tam przed 15).
Po chwili odpoczynku odczuwając pierwsze oznaki zmęczenia ale pełni chęci i zadowoleni z dotychczasowego tępa podjęliśmy atak nasz główny cel tamtego dnia w Tatrach Zachodnich, a mianowicie Jarząbczy Wierch (2137 m. n.p.m.). Po chwili truchtu w dół, wkrótce potem zaczęły się „schody” kamienne niestety nie były to schody do nieba, a raczej do piekła mimo, iż wiodły w górę, a nie w dół…Tępo było ostre determinowane głównie jednym gościem który co prawda nie biegł ale szedł jak „Robocop” za nami i nie zatrzymywał się od momentu rozpoczęcia podejścia nawet na chwilę i „połknął” nas ok. 10 min przed zdobyciem szczytu. Była to pierwsza i ostatnia osoba w tym dniu, jaka nas wyprzedziła na szlaku. Do Jarząbczego Wierchu dotarliśmy o 16:27. Był to najwyższy szczyt zdobyty w tym dniu, dlatego też posiedzieliśmy na nim około 25 minut. Rozważaliśmy jeszcze marsz na leżącą już po stronie słowackiej Jakubinę (2174 m. n.p.m.) jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu ze względu na dość późną porę oraz perspektywę ok. 3 godzinnej drogi powrotnej, która nas czekała.
Kilka minut przed 17 wyruszyliśmy w drogę powrotną, która wiodła przez znane nam już szczyty Kończysty Wierch (2002 m. n.p.m.) oraz Trzydniowiański Wierch (1758 m. n.p.m.). Osiągnęliśmy je w 20 i 40 minut po 17. Droga, mimo iż nie była specjalnie wymagająca to coraz bardziej dawała się we znaki ze względu na zmęczenie, a do tego dochodził brak wody, której ostatnie łyki wypiłem przed 18. Po zejściu z Trzydniowiańskiego Wierchu droga w dół wiodła poprzez kosodrzewinę, a następnie lasem „schodami” ułożonymi tak, że niektóre ich stopnie miały około 40 cm wysokości. Pamiętaliśmy je dobrze, bo niecałe 10 miesięcy wcześniej wchodziliśmy po nich do góry. Gdy minęliśmy kolejną już (która to?!) przeszkodę w tym dniu naszym oczom ukazała się dość szeroka rynna zamieniająca się w deszczowych okresach w rzekę. Po jej pokonaniu wyszliśmy z powrotem do Doliny Chochołowskiej i tym sposobem nasza podróż zatoczyła koło, aczkolwiek do końca była jeszcze prawie godzina marszu. Po drodze „rzuciliśmy” się na wodę w strumyku, ponieważ tak byliśmy wysuszeni, że była dla nas zbawienna. Do busa dotarliśmy ok. 19:30. Natomiast na kwaterę ok. 21.


Wkrótce relacja z drugiego dnia wraz z listą zdobytych/odwiedzonych dolin, przełęczy oraz szczytów. Wrzucę również kilka zdjęć.

Komentarze

Prześlij komentarz